Zapraszamy na nową stronę Opini Twórczej: www.opiniatworcza.wordpres.com
Młodzież Końca Wieku czyli „Jak wmieszaliśmy się w tłum?”
Wreszcie, gdy całe
zamieszanie związane z pierwszym etapem dojrzewania, zaczęło
miarowo opadać “jak po wielkiej bitwie kurz”, musiało ustąpić
miejsca porachunkom, przeciwko wciąż nieuporządkowanemu ego. I tak
oto wkroczyliśmy do szkół średnich, których wybór,
był zazwyczaj konsekwencją, naszych swobodnych decyzji i
nieodpowiedzialnych działań na przestrzeni minionych trzech lat.
Po raz wtóry w
naszym szkolnym życiu, czuliśmy się w obowiązku aby kolejny etap
był przez nas pieczołowicie zaplanowany. Miał być strategicznie
bezbłędną akcją, gdyż podświadomie już wtedy wiedzieliśmy, że
pierwsze wrażenie decyduje o naszej początkowej pozycji w stawce,
czyli krótko mówiąc, musieliśmy zadbać o drogocenną
renomę. Było to dla nas o tyle istotne, o ile, patrząc trzy lata
wstecz, widzieliśmy siebie przez krytyczny pryzmat absurdu i
niedojrzałości.
Tym razem wszystkie
znaki na niebie i ziemi ostrzegały nas przed innym rodzajem
rywalizacji. Szkoły średnie skupiały już nie tylko znajomych z
naszego miasta, ale także zupełnie obce formy życia, z pobliskich
miast, miasteczek i wiosek. Mieszanka wybuchowa. Różne
subkultury, zróżnicowane sytuacje materialne uczniów,
inne, często wrogo do siebie nastawione sympatie klubowe, nierówno
rozlany olej w głowach, odmienne podejście do powodów, dla
których znalazłem/znalazłam się akurat w tym gmachu, aby
spędzić w nim ostatnich kilka lat edukacyjnej odsiadki.
Wiek skazanego
zazwyczaj mieści się między 16 a 19 rokiem życia. Stopień
dojrzałości emocjonalnej: „Przeżyłem Wietnam, ale nadal nie
potrafię spojrzeć w lustro”.
Podstawowe cele?
1.Nie dać się zabić.
2.Przekonywać
wszystkich i siebie, że prawko powinno się zdawać w okolicach 16
roku życia, bo przecież to żadna filozofia „gaz hamulec i ręczny
na lodzie”
3.Być
wiecznie obojętnym, nie dać po sobie poznać, że cokolwiek robi na
tobie wrażenie, ostatecznie niejedno już w życiu widziałeś;
„Alkohol? Ja już się w życiu naimprezowałem, no dobra, cho do
parku za szkołą, tylko tak, żeby ochrona się nie zczaiła”
4.Udowadniać
na każdym kroku, że środowisko, z którego pochodzisz jest
gorsze i bardziej doświadczone przez los, niż to, z którego
pochodzi którykolwiek kumpel.
5.Virginity? Nie stwierdzono.
Rozdział Piąty i ostatni "Wyścig laboratoryjnych szczurów"
Zbierzmy to wszystko
do kupy. Urodziliśmy się pod koniec pierwszego tysiąclecia.
Byliśmy cudownymi dziećmi. Bawiliśmy się w gry fabularne na żywo!
Jedliśmy muchy, ubieraliśmy się nieodpowiednio do pogody, latem
spędzaliśmy czas na dworze od rana do nocy. Zapominaliśmy myć
zęby przed snem, jeździliśmy na składakach i nie śmieszył nas
Tomasz Knapik, bo lektorował połowę puszczanych po sobie seriali.
Mieliśmy zdartą piłkę, zdarte kolana i mnóstwo pomysłów.
Kiedy byliśmy niegrzeczni, dostawaliśmy w dupę. Kiedy
zasłużyliśmy, chodziliśmy do wciąż wtedy egzotycznego Maka.
Nasi rodzice świętowali pierwsze 10 lat względnej wolności kiedy
my przeżywaliśmy pierwsze 10 lat tak w ogóle. Na pewno
wychowywali nas poniekąd hippisowsko i eksperymentalnie, w końcu
nasze dorastanie zbiegło się ze zmianą ustroju, w którym
żyli od zawsze, a wcześniej ich rodzice. Zarówno my jak i
oni widzieliśmy świat w tym kształcie po raz pierwszy, nie jest
możliwym, skoro oddychaliśmy teraz tym nowym powietrzem, aby mir
domowy nie uległ zakrzywieniu czasoprzestrzennemu, a wraz z nim to,
kim się później staliśmy.
Gdy rozpadał się
Związek Radziecki, byliśmy zajęci przychodzeniem na świat.
Niestety, naszej uwagi nie przykuła wówczas, nawet tragiczna
wiadomość o śmierci Mercurego. Kiedy Kwaśniewski wygrał wybory,
słuchaliśmy w kółko tych samych bajek na kasetach
magnetofonowych np. „Tomcio Paluch”, jeździliśmy na rowerkach z
bocznymi kółkami i próbowaliśmy zrozumieć, że
klocków lego się nie gryzie bo są piekielnie drogie. Z
resztą jak mieliśmy się przejąć czymś tak trywialnym, skoro rok
wcześniej nie obeszła nas śmierć Cobaina czy równie
znanego Kim Ir Sena. Przeżyliśmy denominację zupełnie
nieświadomie, bo co nas obchodziło czy tata ma dużo brzydkich
pieniędzy czy kilka ładnych, skoro mieliśmy taką maszynę która
połykała kasetę a robiła bajkę? Kiedy Michael Jackson występował
w Warszawie w '96 byliśmy zajęci pierwszymi próbami czytania
i pisania, więc kompletnie się nim nie interesowaliśmy (on nami
również). Kiedy weszliśmy do NATO byliśmy mniej więcej na
początku tej dziwnej ścieżki zwanej edukacją, a to przecież na
tyle absorbujące, że po raz kolejny poważne rzeczy pozostawiliśmy
do rozpatrzenia poważnym stworom zwanym dorosłymi.
Zupełnie nie
rozumieliśmy entuzjazmu i szumu związanego z tym, że wczoraj
skończył się jeden tysiąc lat a dziś zaczął się kolejny. No
bo co to za różnica? Coś się jednak zmieniło, zaczęliśmy
świadomie spoglądać na otaczający nas świat, zaczęliśmy
budować własną opinię na konkretne tematy. To czego byliśmy
obserwatorami, przenikało nasze atomy i pozostawiało wewnętrzny
ślad. Chłonęliśmy jak gąbka istotne wydarzenia, ponieważ
procesy poznawcze naszych młodych umysłów, rozwinęły się.
A było wtedy wiele historycznych chwil, które oglądaliśmy z
nie mniejszą uwagą niż nasi rodzice.
Nie wiedzieliśmy co
to za jeden ten Bush, ale rozumieliśmy co to znaczy, że Stany
wybrały prezydenta. Nie wiedzieliśmy dlaczego w tym pięknym i
wolnym świecie, ktoś mógł tak po prostu, specjalnie, dobić
samolotami do drapaczy chmur w Nowym Jorku i je zniszczyć, ale
rozumieliśmy co to znaczy śmierć tysięcy ludzi, oraz rozpacz
rodzin ofiar. Nie kojarzyliśmy gdzie jest Afganistan, ale
wiedzieliśmy czym jest wojna. Nie mieliśmy pojęcia kim jest Lew
Rywin, ale strasznie bawił nas 13posterunek. Nie mogliśmy pojąć w
jakiej odległości od ziemi, znajduje się księżyc, ale robił na
nas wrażenie fakt, że jakiś facet wybrał się turystycznie na
srebrny glob i z powrotem. My również czuliśmy jak świat
się zatrzymał wraz ze śmiercią polskiego papieża i zupełnie się
nie przejęliśmy powstaniem jakiegoś nowego niepraktycznego portalu
o nazwie facebook, do którego mało kto należał, no bo
powiedzmy sobie szczerze, kto chciałby udzielać się na portalu, w
którym wszystko wrzucane jest do jednego śmietnika i później
trudno cokolwiek wygrzebać.. Strona bez przyszłości i tyle.
Gdzieś w tym miejscu
podstawówka zawinęła nas w worek i zostawiła na progu
sierocińca jakim było gimnazjum.
Gimnazjum, w którym
pozostawaliśmy bez opieki kogoś, kto by nas dobrze znał,
przemieliło nas jak maszynka do mięsa w słynnej produkcji „The
Wall” Pink Floydów. Miotaliśmy się w dżumie hormonów,
między tym co konieczne, a tym co zakazane. I opuściliśmy je jak
żołnierze zmęczeni i dumni ale z potworną ulgą.
Te wszystkie kawałki
plasteliny uformowały jakiegoś humanoida, który był już
prawie skończony. Uczęszczanie na zajęcia niejako z własnej woli,
podjęcie pierwszej (w niektórych przypadkach ostatniej) pracy
zarobkowej, rezygnacja z bycia gwiazdą rocka czy ekranu, na rzecz
numeru startowego w wyścigu szczurów. Z tych elementów
składała się przepustka do świata, do którego kiedyś
bardzo nie chcieliśmy trafić. Proces wychowawczy w domu również
dobiegał końca. Oto jesteś! Cudowne dziecko dwóch
tysiącleci zbyt rozgarnięte, by ślęczeć przy komputerze dzień i
noc, zbyt niezainteresowane, by nadążyć za rozwojem technologii,
które wykluły się na Twoich oczach. A każda uczelnia w tym
kraju tylko czeka, aż otrzyma w prezencie właśnie Ciebie, Twój
otwarty umysł i świeże pomysły, które zmienią świat. I
tylko gdzieś z tyłu czaszki pobrzmiewa niezłomne poczucie ironii,
bo nie potrafisz zignorować faktu, że jesteś pokoleniem
eksperymentalnym raczkującego kapitalizmu.
Zanim się urodziłeś,
nie było armii studentów. Wszystko było ponurym żartem, ale
każdy znał swoje miejsce w tym kabarecie. Dziś, przez pierwsze pół
życia słuchasz o możliwościach, jakie masz przed sobą, następnie
wyjeżdżasz za granicę odnajdując je w podziemiach brytyjskiego
pubu na zlewozmywaku. Oczywiście nie każdy. Część nadal studiuje
odwlekając wyrok. Jakiś odsetek znajomych cyborgów, którzy
od zawsze byli zaprogramowani przez rodziców na kontynuację
rodzinnej profesji, pokończył niezwykle kosztowne studia, (prawo,
medycyna), aby móc urządzić mieszkanie absolutnie dowolnym
elementem katalogu IKEA aby urozmaicić swoje spontaniczne życie.
Jest też niemała kupa
minimalistów, którzy w studia się nie bawili, bo
wyuczony zawód całkowicie zaspokoił podstawowe potrzeby
leżące zaraz przy fundamencie piramidy Maslova.
Nie mogliśmy stać
się tłumem, bo tłumem są Ci, którzy stali się tak zwanymi
dorosłymi, przed nami. Oni żyli w parszywej, to prawda, natomiast
sprawdzonej i przetestowanej na przestrzeni czterdziestu lat
rzeczywistości. To wystarczający czas aby się przystosować i móc
przygotować psychicznie kolejne pokolenia do jakiejś roli w
socjalistycznym teatrze. Jakie rady mieli nam dać rodzice odnośnie
sprzedaży telefonicznej czy korposlangu? Może mama powinna była
pokazać nam jakieś specjalne fikuśne techniki mycia szklanek i
talerzy, w razie, gdyby nam nie wyszło i trafilibyśmy do tego
zagranicznego pubu, celem budowania swojego imperium, dosłownie od
samej piwnicy? Starzy nie byli w stanie za wiele nam podpowiedzieć,
choć na pewno chcieli. Oni stoją dziś pośród świata jak
my i rozglądają się pytająco „Gdzie dziś jesteśmy?, Gdzie
będziemy jutro?”
To nasz świat i nasz
moment, aby go stopniowo przejmować od bardziej pomarszczonych rąk.
Musimy jednak uzbroić się w próby i błędy, bowiem jesteśmy
tym szczególnym doświadczalnym pokoleniem, które
musiało wmieszać się, nie dołączyć, a wmieszać się właśnie
w tłum poprzedników. Jak infekcja wnikająca niespostrzeżenie
w organizm, jesteśmy z zupełnie innej gliny i to właśnie w tej
glinie będą rzeźbiły następne pokolenia.
Koniec serii
Młodzież Końca Wieku czyli “Jak wmieszaliśmy się w tłum?”
O.T.
Przerwijmy na moment serię “Młodzież końca wieku", aby omówić
zupełnie inną kwestię. Zapraszam do lektury.
W przeciwieństwie, do
poprzednich wolnomyślicielskich artykułów ten jest wyjątkowo
drażliwy, to też Opinia Twórcza ostrzega. Tekst nie ma na
celu kogokolwiek obrazić, a jedynie skłonić do osobistych rozważań
czytelnika na temat spraw niematerialnych.
O wierze słów kilka..
Jakoś tak wszyscy żyjemy
sobie w półśnie. Wykonujemy swoje obowiązki, jemy, śpimy i
boimy się zastanawiać. Temat wiary martwi nas i niepokoi. Ci,
którzy zostali wychowani w duchu chrześcijańskim oscylują
wokół tematu w jego najróżniejszych odmianach, od
zatwardziałego katola , po chyba najliczniejsze grono, „wierzących
w coś na wszelki wypadek”. Problem polega na wierze samej w sobie.
Jeśli zakładamy, że jest władza, to naturalnie chcemy interakcji,
skarg, podziękowań donosów, nagród oraz kar.
Zdeklarowani, dostali w tym celu skrzynkę mailową w postaci
modlitwy. Gdyby ktoś kazał nam pisać wyjątkowo osobiste maile, do
kogoś, kogo nigdy nie widzieliśmy na oczy, z pewnością
popukalibyśmy się po czole.
Gdybyśmy założyli, że
Bóg stworzył wszechświat i życie, ale zostawił nas samych
sobie, „bo coś nie wyszło”, „bo nie taki był zamierzony
efekt”, to niezaprzeczalnie wielu z nas pokiwałoby głowami ze
zrozumieniem. No zdarza się. Wielu ateistów używa argumentu,
„wojny!”, „ holocaust!”. Jeśli zakładamy, że mamy
gospodarza, to najpotworniejsze zwyrodnienia, jakie powstały w
głowach obrzydliwych jednostek, zrealizowane przeciwko niewinnym,
powinny spotkać się z jakąś spektakularną manifestacją władzy,
wobec tych wyjątkowych wynaturzeń. Tak się jednak nie stało.
Kiedyś były podobno potopy i plagi ale to było tak dawno temu, że
wolimy wierzyć w siedmiu krasnoludków. Chowamy głowę w
piasek wobec powyższych argumentów, miast dzielnie wierzyć
mimo wszystko.
„Myszy harcują gdy kota
nie czują”, to jedno z najprawdziwszych przysłów,
obrazujących nasze powszednie zachowania. Jeśli ciężko pracujemy,
ale szef nie kwapi się, aby skontrolować naszą pracę albo w ogóle
się w pracy nie pojawia, zwalniamy, bo po co mamy się nadwyrężać
za te same pieniądze. Zaczynamy się obijać, szwendać, bumelować.
Nie chodzi o to, że kota faktycznie nie ma, tylko o fakt, że tak
się dzieje, kiedy go nie czujemy. Nie jesteśmy też złymi
pracownikami, człowiek jest przecież z natury wyjątkowo karny.
Szybko i prawie chętnie, dostosowujemy się do norm i zasad,
tworzymy ustroje i dla wygody staramy się ich jako społeczeństwa
przestrzegać. Jeśli natomiast ustrój szwankuje, bo nie
widzimy na horyzoncie władzy, zaczyna się bałagan. Kto jak kto,
ale architekt i wykonawca naszej natury, nie powinien mieć do nas o
nią pretensji, miałby wówczas pretensje do samego siebie, a
to z kolei świadczyłoby , wbrew obiegowej opinii, o jego
niedoskonałości. Tym samym postawmy tezę, że poddawanie wiary w
wątpliwość nie jest niczym niezwykłym dla ludzkiego stworzenia.
W jakim świecie przyszło
nam żyć. Mamy rok 2017. Artykuł się zestarzeje, ale wątpię, że
ktoś napisze w komentarzu po latach, że nastąpiła swoista recesja
i cyniczny opis naszych czasów stał się jedynie czkawką
dziejów. Wszyscy chcą być milionerami i strasznie się w tym
celu spalamy. Ja, ty, oni, wszyscy, chcemy zbudować tu na ziemi
swoje imperium, mimo iż opowiadamy sobie przy piwie, jacy to
jesteśmy uduchowieni. Marzymy o coraz to lepszych samochodach,
zdając sobie sprawę, że niczego przecież do grobu nie
zabierzemy. Z każdej witryny internetowej, z każdego ekranu, czy to
komputerowego czy telewizyjnego, atakuje nas cyc i dupa. Nie ważne
czy w filmie po północy, czy w reklamie proszku do prania.
Dobrowolnie abdykujemy ze stanowiska zwierząt oświeconych, „tych
z duszą” na rzecz niezobowiązującego seksu, majstrowania przy
komórce macierzystej i PINIĘDZY. Panuje degrengolada. Co
jakiś czas budzimy się pośród tego wszystkiego i padamy na
kolana jęcząc, że nie chcemy być skażeni. Nurzamy się w tym
ludzkim budyniu, ale chyba każdy, raz na jakiś czas myśli o
duchowych wakacjach, jak robotnik budowlany fantazjujący o operze.
Tak więc wszystko rozbija
się o wiarę. Nie umiemy albo nie chcemy wierzyć, albo jedno i
drugie. Odkładamy sprawę na potem. Ale czy dom na lichym
fundamencie może dobrze funkcjonować? Czy możemy beztrosko nosić
igiełki w ludzkim mrowisku, pośród bezkresnego lasu,
korzystając na co dzień z zaawansowanych procesów myślowych,
nie zastanawiając się, dlaczego to robimy? Co będzie później?
Co było wcześniej? Skąd się wzięło mrowisko i las tak w ogóle?
Czy nie wydaje się absurdalnym z perspektywy wszechczasu, że
gnieździmy się na tej małej, ziemskiej łupinie, stresując się
egzaminami, tym, że nie starczy nam na rachunki do końca miesiąca,
budzimy się i zasypiamy nie pytając kurwa DLACZEGO? Przecież to
paradne.
Ci, którzy urodzili
się na konkretnej szerokości geograficznej wierzą w lokalnie
uznane bóstwo, bo tam akurat przewrotny wiatr przywiał ich w
postaci nasionka i tylko dlatego. Możemy się tłuc między sobą
następne tysiąc lat, prowadzić święte wojny i uważać się
wzajemnie za nieoświeconych idiotów bo „moja racja jest
mojsza niż Twojsza” i najlepiej to nawracajmy się ogniem i
mieczem.
Oczywiście niewielu
spośród nas przyjdzie do głowy abstrakcyjna wydawało by się
myśl, że każdy obrządek wynika z potrzeby wiary, a nie wiara z
obrządku (co przecież bóstwa w żaden sposób nie
wyklucza). Można by postawić kontrowersyjną tezę, że Budda to
taki Jezus, który ma po prostu większy apetyt, albo Mahomet,
to ten sam gość, tylko z wyglądu bardziej przypomina współczesnego
imigranta, niż alfę i omegę. (Paradoks polega na tym, że Jezus
też powinien tak wyglądać ponieważ pochodzi z tamtych stron,
jednak rozpierducha dziejów poddała go liftingom i detalingom
poprawności religijno-politycznej i dziś jest niebieskookim
szatynem, z uczesanymi włosami i zadbaną brodą).
Zdejmijmy na chwilę
kaganiec który założyli nam rodzice, a przed nimi ich
rodzice i tak dalej.. Jeśli założymy, że Stwórca
jest ten sam tylko w wielu odsłonach, odpowiedź na pytanie
„dlaczego każdy wygląda inaczej”, nasunie się sama. Bóg
ma takie rysy w danym rejonie świata, jak Ci, którzy go
czczą. To chyba normalne prawda? A to, że mamy zupełnie inne
zbiory zasad i powinności wynika raczej z tego, że sami dzielimy
włos na czworo. Na początku dębu jest gruby konar, na końcu
jednak tysiące małych gałązek.
Co w ogóle autor ma
na myśli? Jaka jest konkluzja z całej tej paplaniny? Wmawia nam, że
mamy wierzyć jak barany? A może prześmiewa nas wierzących i
próbuje wytknąć nam, na swój zawoalowany sposób,
że jesteśmy naiwni i durni?
Otóż nie.
Niezależnie od przekonań
autora Opinii Twórczej, chodzi raczej o wspólne
pochylenie się nad sprawami niematerialnymi zgodnie z każdym
prywatnym sumieniem, niż o próbę zasiania w cudzych głowach
czegokolwiek. Zasiano bowiem już bardzo wiele. Nie powinno martwić
nas w co wierzy sąsiad, a raczej to, jaką wiedzę na temat własnej
wiary mamy my sami. Życie we wspólnym pędzie w psychotycznym
śnie na jawie, bez uporządkowania spraw wewnętrznych, bez
odpowiedzenia sobie na podstawowe pytania „kim jestem?”,
„dlaczego tu jestem?” wydaje się niepoważne. Nie chodzi więc o
to czy Bóg jest i jaki jest, przerażające jest to, że
dożywamy dziś 70 lat przy dobrych wiatrach i tak mało się nad tym
zastanawiamy.
O.T.
Subskrybuj:
Posty (Atom)