Usiądźcie wygodnie,
oczyśćcie zaaferowane głowy, wciągnijcie do płuc trochę
pęcherzyków racjonalnością niezmąconych refleksji. Niech
rozgoszczą się w waszym krwioobiegu i zaatakują mózg aż fala
ciepła rozleje się sukcesywnie poza znane wam wymiary. Brzmi
abstrakcyjnie? To i tak bardzo uboga, ograniczona pod wieloma
względami, próba zdefiniowania zjawiska, jakim jest wyobraźnia. (W
tym przypadku ogranicza ją zasób słów, który też się kiedyś
kończy oraz sama wyobraźnia: wyobraź sobie moją wyobraźnię).
„Eureka”, to taka
czkawka ludzkości, którą zaznaczamy na osi czasu, kiedy coś da
się zrobić lepiej lub łatwiej. Kiedy stara jak świat potrzeba
napotka jakikolwiek ślad idei, wtedy włączamy wyobraźnię. Potem
jest już tylko szereg kreatywności różnego kalibru, które
prowadzą do różnych mniejszych lub większych eurek. Po co
siedzieć na drzewach, skoro można zejść i się rozejrzeć? Po co
nosić, skoro można wozić? Po co ryć, skoro można pisać? Po co
wysyłać, skoro można dzwonić?... Aż tu nagle, pojawia się
komputer, stosunkowo niewielkie urządzenie, w którym mieści się
cały świat. Po co wszystko, skoro można nic.
Dzisiejszy świat opiera
się na komputeryzacji. Nie wiemy ku czemu zmierza, wiemy natomiast,
że swój zawiły acz poukładany nochal, wetknęła już w niemal
każdy aspekt naszego życia. Dla mojego pokolenia komputer
wyciągnięty z komunijnego pudła, stojący sobie bezczelnie pośród
pokoju (pomiędzy szczątkami papieru do pakowania prezentów) był
mniej więcej tym, czym dla plemienia Indian żyjących w samym
centrum dżungli amazońskiej jest samolot. Nie wiadomo było czy
celować do tego z łuku, czy czcić w niemym osłupieniu.
Czy trudno jest wyobrazić
sobie jak żyli ludzie, zanim ktoś mądrzejszy od nas wynalazł
telefon? Pismo? Koło? Z pewnością. Jednak zdecydowanie bardziej
poruszającym jest, gdy uświadomimy sobie każdorazową konsternację
tych poszczególnych generacji, które żyły na pograniczu
wymienionych wynalazków. Czy kiedy glob został wetknięty jak
baleron w siatkę przewodów i raz na zawsze skomunikowano nas ze
sobą, żyjący wówczas świadkowie przełomowych wydarzeń przyjęli
je obojętnie? Z entuzjazmem? A może z dozą niewytłumaczalnej
nieufności..
Nasza kolej. Kiedyś
dzieci, wnuki zapytają- „Jak to było przed komputerem?”
Zapytają nas, a my jako jedyna taka generacja w historii świata
postaramy się stanąć na wysokości zadania. Wyjaśnimy im co czuł
młody człowiek, który najpierw znienawidził opasłe tomy
encyklopedii, wertowane w celu zrobienia zadania domowego, żeby
później pożegnać je z „przepraszam” wypisanym na
zdezorientowanej twarzy, kiedy odeszły na wieczną emeryturę kurzu
i bezużyteczności.
Rozdział Drugi
„Kreatywność ponad nieskończoność”
Byliśmy kim chcieliśmy
być. Ograniczały nas głównie wschody i zachody słońca. Odwołam
się do najprostszej analogii, jaką jest gra komputerowa. Gra jest
taką bardziej złożoną krzyżówką panoramiczną. Prowokuje pewne
z pozoru spontaniczne zachowania, zamknięte jednak w określonych
ramach. Uruchamiamy w ten sposób różne obszary mózgu, zawsze
jednak w odpowiedzi na jakieś oczekiwania, a więc schemat. Początek
i koniec. Grę tworzą dziesiątki, może setki osób korzystając z
własnej kreatywności i niczym nieskrępowanej wyobraźni. Jest to
jednak ich wyobraźnia, a nie samego gracza. On jedynie porusza się
w rzeczywistości wykreowanej przez jej twórców.
Nasze pokolenie tworzyło
od podstaw każdy element gry czy zabawy. Mieliśmy bardzo
ograniczone środki, toteż siłą rzeczy poligonem była łąka, a
karabinem kij, który go najbardziej przypominał. Efekty dźwiękowe
wydawaliśmy paszczowo, z natężeniem wedle uznania. Musieliśmy
wierzyć sobie na słowo honoru czy ktoś umarł, bo został
śmiertelnie postrzelony wyimaginowanym pociskiem, czy też uniknął
kuli w desperackim skoku w pokrzywy. Wkraczając w pewien wyjątkowy
etap naszego szczenięcego życia, kiedy to cień rodziców zbladł,
aż wreszcie zniknął zza naszych wątłych pleców, mogliśmy
wreszcie pozwolić naszej wyobraźni (każdej z osobna) połączyć
się w jedną wielką przygodę na każdym z szaroburych osiedli
końca lat 90tych. Łączyliśmy się wtedy w swoiste klany, bandy
czy kluby, a przychodziło to naturalnie, bo okoliczna dzieciarnia
zawsze trzymała się razem, ściągana w jedno miejsce niewidzialnym
magnesem. Wiadomo, różniliśmy się między sobą, głównie
zasobnością portfela rodziców. Dysproporcje były w ten czas
bardzo uwypuklone. W końcu panowała śmierdząca postkomuna.
Wszystko co było nowe, było również egzotyczne i miało jakiś
kolor na jednolitym tle. Było to jednak zjawisko marginalne. Dziś w
jakiś sposób inny jest ten, kto nie ma. Wtedy uwaga skupiona była
na tym, kto miał; elektryczną hulajnogę, jakąś grę z kilkoma
przyciskami, czy inne insygnia władzy, otrzymywane z rzadka w
prezencie od rodziny zza granicy. Pojawiał się taki delikwent jak
papuga wśród wróbli, ryzykując zadziobanie w zazdrosnym afekcie.
Zazwyczaj po kilku litrach łez i paru siniakach gadżety lądowały
gdzieś w pudle domowych skarbów, rządziła niepisana zasada
wszyscy albo nikt.
Gry i zabawy dzieliły się
na dwie podstawowe kategorie, które dzisiaj można by nazwać
regularnymi i mistycznymi. Regularne były oczywiście podchody,
klasy, guma, czy gra w nogę na placu/drodze, gdzie słupki bramkowe
były dużymi kamieniami, poprzeczka pozostawała umowna: „nie
doskoczyłbym- nie liczy się”, a brutalna i szczera dziecięca
rzeczywistość, z łatwością selekcjonowała nasze predyspozycje i
umiejętności: „gruby na bramkę”. Kiedy było nas mniej
bramkarze pozostawali „lotni”, czyli jednocześnie grali i
bronili. Piłka była najczęściej paskudna i obdrapana, dla nas
była jednak wszystkim. Wszelkie inne, pochodne gry z udziałem
piłki, wynikały albo z własnej inwencji twórczej i wspólnie
ustalanych reguł albo dostawaliśmy je w spadku po starszym
rodzeństwie.
Druga kategoria była
znacznie bardziej interesująca, ponieważ każdy uczestnik miał
dokładnie taki wkład w całokształt jaki chciał mieć. Twórczość
w czystej postaci. Weźmy na przykład ten prosty trzepak, o którym
tyle już zostało powiedziane. Był fabryką, okrętem, drabiną do
nieba, czymkolwiek. Decydowaliśmy dlaczego warto na nim siedzieć, w
jakich sytuacjach wypada wisieć do góry nogami i dlaczego nie warto
ryzykować życia innych, schodząc z niego w nieodpowiednim
momencie. Dzisiaj już nawet się ich nie stawia, bo mamy już
wszystko, co niezbędne, żeby dywan odkurzyć czy wyprać bez
potrzeby ruszania go z miejsca.
Ostatnią i najczystszą
formą naszej „kreatywności mistycznej” były zabawy fabularne.
Czasem ktoś po prostu wpadał na jakiś genialny pomysł np. pod
wpływem jakiegoś bodźca (film, książka, usłyszana opowieść
oraz rzecz jasna nieograniczone pokłady dziecięcej wyobraźni) i
kreowaliśmy jakąś ekscytującą rzeczywistość. Rysowaliśmy mapy
skarbów, zakopywaliśmy skrzynki. Ugniataliśmy labirynty na
nieskoszonych łąkach, tworzyliśmy niedostępne bazy, pułapki,
prowizoryczne domki na drzewach czy składy broni. Wymyślaliśmy
hasła, posługiwaliśmy się własnym językiem i mieliśmy swoje
tajemnice. Kończyliśmy tego rodzaju zabawy brudni i spoceni z trawą
we włosach i ranami na kolanach. Przerywaliśmy je wieczorem i nie
mogliśmy zasnąć z podniecenia, ciekawi jak sytuacja potoczy się
jutro, kiedy kontynuujemy np. obserwację z ukrycia, kopanie dołu na
pułapkę czy oblężenie szałasu wroga. Na tym samym polega sen;
tworzysz przestrzenie i budynki ze wszystkimi detalami, jednocześnie
je odkrywając.
Warto zwrócić uwagę, że
nasze umysły kształtowały się nie tylko równolegle do zadań,
które sami przed sobą stawialiśmy, ale niejako w ich wyniku. Nie
możemy wyjść ze zdumienia patrząc jak wiele czasu dziecko potrafi
dziś spędzić przed komputerem, podczas gdy my po dwóch godzinach
mamy dość i jesteśmy doszczętnie znudzeni. Otóż nie do tego
przyzwyczailiśmy „procesory” w naszych głowach. Nie nawykliśmy
do trzymania końca sznurka, szukając wyjścia z labiryntu bez
tworzenia jego samego. Jesteśmy pokoleniem twórców nieskrępowanych
formą. Nie chodzi o to, że dziecko, które dziś dużo gra jest od
nas gorsze. Ono nie zna alternatywy, dla nas alternatywą jest sama
gra i nigdy nie pogodzimy się z czymś takim jak koniec mapy, gdzie
dobijamy do niewidzialnej ściany albo uderzamy głową w nieboskłon,
bo twórcy nie uwzględnili już niczego więcej.
Oczywiście nie zawsze
dało się wyjść z domu. Czasem padał deszcz, czasem była kara po
zebraniu rodziców, albo zwyczajnie zostawaliśmy w domu bez opieki,
z tego czy innego powodu, czy to z rodzeństwem, czy kolegami z
placu. Puzzle, planszówki w rodzaju chińczyka, bierki były
zajmujące to fakt, ale nic nie sprawiało większej frajdy w
domowych pieleszach jak kultowe „bazy”. Ustawiało się wówczas
stoły i rzędy krzeseł, następnie nakrywaliśmy je kocami i
kołdrami, pozostawiając w środku pustą przestrzeń i urządzając
wewnątrz po swojemu. Ustalaliśmy hasło i przesiadywaliśmy w
środku dumni z własnoręcznie wykonanej budowli. Rodzice często
pozwalali tam spać, jeśli byliśmy grzeczni. Zazwyczaj baza
przestawała istnieć wraz z pierwszą kłótnią.
No i oczywiście klocki
lego. Absolutny prestiż. Nie były tanie, więc swoje prywatne
imperium gromadziło się latami. W tym przypadku również (mimo
gotowych elementów), trzeba było naprawdę się nagimnastykować,
aby uzyskać pożądany efekt. Nie było gorszej zbrodni niż
zniszczenie czyjejś budowli, tworzonej ze szczególnym pietyzmem
przez wiele dni, w kilka sekund z błahego powodu. Największym
wrogiem klocków był odkurzacz, a zarzewiem najpoważniejszych
konfliktów najpierw pomysł, aby z kolegą obie kolekcje połączyć,
a następnie (przy okazji kłótni) próby ustalenia, co właściwie
do kogo należy.
Mógłbym oczywiście
długo jeszcze oprowadzać was po zakamarkach naszego uśmiechniętego,
szczerbatego dzieciństwa, żebyście sobie przypomnieli czym w
istocie było lub jeśli chodzi o młodszych obserwatorów Opinii
Twórczej, abyście mogli odwiedzić ten skansen i odczuć możliwie
intensywnie, jakim powietrzem oddychaliśmy. Myślę jednak, że nie
wolno w tym względzie powiedzieć absolutnie wszystkiego, mamy
przecież swoje tajemnice ;)
O.T.
C.D.N.
FOTO OTO