Młodzież Końca Wieku czyli „Jak wmieszaliśmy się w tłum?”


     Wreszcie, gdy całe zamieszanie związane z pierwszym etapem dojrzewania, zaczęło miarowo opadać “jak po wielkiej bitwie kurz”, musiało ustąpić miejsca porachunkom, przeciwko wciąż nieuporządkowanemu ego. I tak oto wkroczyliśmy do szkół średnich, których wybór, był zazwyczaj konsekwencją, naszych swobodnych decyzji i nieodpowiedzialnych działań na przestrzeni minionych trzech lat.
     Po raz wtóry w naszym szkolnym życiu, czuliśmy się w obowiązku aby kolejny etap był przez nas pieczołowicie zaplanowany. Miał być strategicznie bezbłędną akcją, gdyż podświadomie już wtedy wiedzieliśmy, że pierwsze wrażenie decyduje o naszej początkowej pozycji w stawce, czyli krótko mówiąc, musieliśmy zadbać o drogocenną renomę. Było to dla nas o tyle istotne, o ile, patrząc trzy lata wstecz, widzieliśmy siebie przez krytyczny pryzmat absurdu i niedojrzałości.
     Tym razem wszystkie znaki na niebie i ziemi ostrzegały nas przed innym rodzajem rywalizacji. Szkoły średnie skupiały już nie tylko znajomych z naszego miasta, ale także zupełnie obce formy życia, z pobliskich miast, miasteczek i wiosek. Mieszanka wybuchowa. Różne subkultury, zróżnicowane sytuacje materialne uczniów, inne, często wrogo do siebie nastawione sympatie klubowe, nierówno rozlany olej w głowach, odmienne podejście do powodów, dla których znalazłem/znalazłam się akurat w tym gmachu, aby spędzić w nim ostatnich kilka lat edukacyjnej odsiadki.
     Wiek skazanego zazwyczaj mieści się między 16 a 19 rokiem życia. Stopień dojrzałości emocjonalnej: „Przeżyłem Wietnam, ale nadal nie potrafię spojrzeć w lustro”.

Podstawowe cele?

1.Nie dać się zabić.
2.Przekonywać wszystkich i siebie, że prawko powinno się zdawać w okolicach 16 roku życia, bo przecież to żadna filozofia „gaz hamulec i ręczny na lodzie”
3.Być wiecznie obojętnym, nie dać po sobie poznać, że cokolwiek robi na tobie wrażenie, ostatecznie niejedno już w życiu widziałeś; „Alkohol? Ja już się w życiu naimprezowałem, no dobra, cho do parku za szkołą, tylko tak, żeby ochrona się nie zczaiła”
4.Udowadniać na każdym kroku, że środowisko, z którego pochodzisz jest gorsze i bardziej doświadczone przez los, niż to, z którego pochodzi którykolwiek kumpel.
5.Virginity? Nie stwierdzono.


Rozdział Piąty i ostatni "Wyścig laboratoryjnych szczurów"


     Zbierzmy to wszystko do kupy. Urodziliśmy się pod koniec pierwszego tysiąclecia. Byliśmy cudownymi dziećmi. Bawiliśmy się w gry fabularne na żywo! Jedliśmy muchy, ubieraliśmy się nieodpowiednio do pogody, latem spędzaliśmy czas na dworze od rana do nocy. Zapominaliśmy myć zęby przed snem, jeździliśmy na składakach i nie śmieszył nas Tomasz Knapik, bo lektorował połowę puszczanych po sobie seriali. Mieliśmy zdartą piłkę, zdarte kolana i mnóstwo pomysłów. Kiedy byliśmy niegrzeczni, dostawaliśmy w dupę. Kiedy zasłużyliśmy, chodziliśmy do wciąż wtedy egzotycznego Maka. Nasi rodzice świętowali pierwsze 10 lat względnej wolności kiedy my przeżywaliśmy pierwsze 10 lat tak w ogóle. Na pewno wychowywali nas poniekąd hippisowsko i eksperymentalnie, w końcu nasze dorastanie zbiegło się ze zmianą ustroju, w którym żyli od zawsze, a wcześniej ich rodzice. Zarówno my jak i oni widzieliśmy świat w tym kształcie po raz pierwszy, nie jest możliwym, skoro oddychaliśmy teraz tym nowym powietrzem, aby mir domowy nie uległ zakrzywieniu czasoprzestrzennemu, a wraz z nim to, kim się później staliśmy.
     Gdy rozpadał się Związek Radziecki, byliśmy zajęci przychodzeniem na świat. Niestety, naszej uwagi nie przykuła wówczas, nawet tragiczna wiadomość o śmierci Mercurego. Kiedy Kwaśniewski wygrał wybory, słuchaliśmy w kółko tych samych bajek na kasetach magnetofonowych np. „Tomcio Paluch”, jeździliśmy na rowerkach z bocznymi kółkami i próbowaliśmy zrozumieć, że klocków lego się nie gryzie bo są piekielnie drogie. Z resztą jak mieliśmy się przejąć czymś tak trywialnym, skoro rok wcześniej nie obeszła nas śmierć Cobaina czy równie znanego Kim Ir Sena. Przeżyliśmy denominację zupełnie nieświadomie, bo co nas obchodziło czy tata ma dużo brzydkich pieniędzy czy kilka ładnych, skoro mieliśmy taką maszynę która połykała kasetę a robiła bajkę? Kiedy Michael Jackson występował w Warszawie w '96 byliśmy zajęci pierwszymi próbami czytania i pisania, więc kompletnie się nim nie interesowaliśmy (on nami również). Kiedy weszliśmy do NATO byliśmy mniej więcej na początku tej dziwnej ścieżki zwanej edukacją, a to przecież na tyle absorbujące, że po raz kolejny poważne rzeczy pozostawiliśmy do rozpatrzenia poważnym stworom zwanym dorosłymi.
     Zupełnie nie rozumieliśmy entuzjazmu i szumu związanego z tym, że wczoraj skończył się jeden tysiąc lat a dziś zaczął się kolejny. No bo co to za różnica? Coś się jednak zmieniło, zaczęliśmy świadomie spoglądać na otaczający nas świat, zaczęliśmy budować własną opinię na konkretne tematy. To czego byliśmy obserwatorami, przenikało nasze atomy i pozostawiało wewnętrzny ślad. Chłonęliśmy jak gąbka istotne wydarzenia, ponieważ procesy poznawcze naszych młodych umysłów, rozwinęły się. A było wtedy wiele historycznych chwil, które oglądaliśmy z nie mniejszą uwagą niż nasi rodzice.
     Nie wiedzieliśmy co to za jeden ten Bush, ale rozumieliśmy co to znaczy, że Stany wybrały prezydenta. Nie wiedzieliśmy dlaczego w tym pięknym i wolnym świecie, ktoś mógł tak po prostu, specjalnie, dobić samolotami do drapaczy chmur w Nowym Jorku i je zniszczyć, ale rozumieliśmy co to znaczy śmierć tysięcy ludzi, oraz rozpacz rodzin ofiar. Nie kojarzyliśmy gdzie jest Afganistan, ale wiedzieliśmy czym jest wojna. Nie mieliśmy pojęcia kim jest Lew Rywin, ale strasznie bawił nas 13posterunek. Nie mogliśmy pojąć w jakiej odległości od ziemi, znajduje się księżyc, ale robił na nas wrażenie fakt, że jakiś facet wybrał się turystycznie na srebrny glob i z powrotem. My również czuliśmy jak świat się zatrzymał wraz ze śmiercią polskiego papieża i zupełnie się nie przejęliśmy powstaniem jakiegoś nowego niepraktycznego portalu o nazwie facebook, do którego mało kto należał, no bo powiedzmy sobie szczerze, kto chciałby udzielać się na portalu, w którym wszystko wrzucane jest do jednego śmietnika i później trudno cokolwiek wygrzebać.. Strona bez przyszłości i tyle.
     Gdzieś w tym miejscu podstawówka zawinęła nas w worek i zostawiła na progu sierocińca jakim było gimnazjum.
     Gimnazjum, w którym pozostawaliśmy bez opieki kogoś, kto by nas dobrze znał, przemieliło nas jak maszynka do mięsa w słynnej produkcji „The Wall” Pink Floydów. Miotaliśmy się w dżumie hormonów, między tym co konieczne, a tym co zakazane. I opuściliśmy je jak żołnierze zmęczeni i dumni ale z potworną ulgą.
     Te wszystkie kawałki plasteliny uformowały jakiegoś humanoida, który był już prawie skończony. Uczęszczanie na zajęcia niejako z własnej woli, podjęcie pierwszej (w niektórych przypadkach ostatniej) pracy zarobkowej, rezygnacja z bycia gwiazdą rocka czy ekranu, na rzecz numeru startowego w wyścigu szczurów. Z tych elementów składała się przepustka do świata, do którego kiedyś bardzo nie chcieliśmy trafić. Proces wychowawczy w domu również dobiegał końca. Oto jesteś! Cudowne dziecko dwóch tysiącleci zbyt rozgarnięte, by ślęczeć przy komputerze dzień i noc, zbyt niezainteresowane, by nadążyć za rozwojem technologii, które wykluły się na Twoich oczach. A każda uczelnia w tym kraju tylko czeka, aż otrzyma w prezencie właśnie Ciebie, Twój otwarty umysł i świeże pomysły, które zmienią świat. I tylko gdzieś z tyłu czaszki pobrzmiewa niezłomne poczucie ironii, bo nie potrafisz zignorować faktu, że jesteś pokoleniem eksperymentalnym raczkującego kapitalizmu.
     Zanim się urodziłeś, nie było armii studentów. Wszystko było ponurym żartem, ale każdy znał swoje miejsce w tym kabarecie. Dziś, przez pierwsze pół życia słuchasz o możliwościach, jakie masz przed sobą, następnie wyjeżdżasz za granicę odnajdując je w podziemiach brytyjskiego pubu na zlewozmywaku. Oczywiście nie każdy. Część nadal studiuje odwlekając wyrok. Jakiś odsetek znajomych cyborgów, którzy od zawsze byli zaprogramowani przez rodziców na kontynuację rodzinnej profesji, pokończył niezwykle kosztowne studia, (prawo, medycyna), aby móc urządzić mieszkanie absolutnie dowolnym elementem katalogu IKEA aby urozmaicić swoje spontaniczne życie.
     Jest też niemała kupa minimalistów, którzy w studia się nie bawili, bo wyuczony zawód całkowicie zaspokoił podstawowe potrzeby leżące zaraz przy fundamencie piramidy Maslova.
     Nie mogliśmy stać się tłumem, bo tłumem są Ci, którzy stali się tak zwanymi dorosłymi, przed nami. Oni żyli w parszywej, to prawda, natomiast sprawdzonej i przetestowanej na przestrzeni czterdziestu lat rzeczywistości. To wystarczający czas aby się przystosować i móc przygotować psychicznie kolejne pokolenia do jakiejś roli w socjalistycznym teatrze. Jakie rady mieli nam dać rodzice odnośnie sprzedaży telefonicznej czy korposlangu? Może mama powinna była pokazać nam jakieś specjalne fikuśne techniki mycia szklanek i talerzy, w razie, gdyby nam nie wyszło i trafilibyśmy do tego zagranicznego pubu, celem budowania swojego imperium, dosłownie od samej piwnicy? Starzy nie byli w stanie za wiele nam podpowiedzieć, choć na pewno chcieli. Oni stoją dziś pośród świata jak my i rozglądają się pytająco „Gdzie dziś jesteśmy?, Gdzie będziemy jutro?”
To nasz świat i nasz moment, aby go stopniowo przejmować od bardziej pomarszczonych rąk. Musimy jednak uzbroić się w próby i błędy, bowiem jesteśmy tym szczególnym doświadczalnym pokoleniem, które musiało wmieszać się, nie dołączyć, a wmieszać się właśnie w tłum poprzedników. Jak infekcja wnikająca niespostrzeżenie w organizm, jesteśmy z zupełnie innej gliny i to właśnie w tej glinie będą rzeźbiły następne pokolenia.

Koniec serii Młodzież Końca Wieku czyli “Jak wmieszaliśmy się w tłum?”

O.T.



 Przerwijmy na moment serię “Młodzież końca wieku", aby omówić zupełnie inną kwestię. Zapraszam do lektury.

           W przeciwieństwie, do poprzednich wolnomyślicielskich artykułów ten jest wyjątkowo drażliwy, to też Opinia Twórcza ostrzega. Tekst nie ma na celu kogokolwiek obrazić, a jedynie skłonić do osobistych rozważań czytelnika na temat spraw niematerialnych.

O wierze słów kilka..


           Jakoś tak wszyscy żyjemy sobie w półśnie. Wykonujemy swoje obowiązki, jemy, śpimy i boimy się zastanawiać. Temat wiary martwi nas i niepokoi. Ci, którzy zostali wychowani w duchu chrześcijańskim oscylują wokół tematu w jego najróżniejszych odmianach, od zatwardziałego katola , po chyba najliczniejsze grono, „wierzących w coś na wszelki wypadek”. Problem polega na wierze samej w sobie. Jeśli zakładamy, że jest władza, to naturalnie chcemy interakcji, skarg, podziękowań donosów, nagród oraz kar. Zdeklarowani, dostali w tym celu skrzynkę mailową w postaci modlitwy. Gdyby ktoś kazał nam pisać wyjątkowo osobiste maile, do kogoś, kogo nigdy nie widzieliśmy na oczy, z pewnością popukalibyśmy się po czole.
           Gdybyśmy założyli, że Bóg stworzył wszechświat i życie, ale zostawił nas samych sobie, „bo coś nie wyszło”, „bo nie taki był zamierzony efekt”, to niezaprzeczalnie wielu z nas pokiwałoby głowami ze zrozumieniem. No zdarza się. Wielu ateistów używa argumentu, „wojny!”, „ holocaust!”. Jeśli zakładamy, że mamy gospodarza, to najpotworniejsze zwyrodnienia, jakie powstały w głowach obrzydliwych jednostek, zrealizowane przeciwko niewinnym, powinny spotkać się z jakąś spektakularną manifestacją władzy, wobec tych wyjątkowych wynaturzeń. Tak się jednak nie stało. Kiedyś były podobno potopy i plagi ale to było tak dawno temu, że wolimy wierzyć w siedmiu krasnoludków. Chowamy głowę w piasek wobec powyższych argumentów, miast dzielnie wierzyć mimo wszystko.
           „Myszy harcują gdy kota nie czują”, to jedno z najprawdziwszych przysłów, obrazujących nasze powszednie zachowania. Jeśli ciężko pracujemy, ale szef nie kwapi się, aby skontrolować naszą pracę albo w ogóle się w pracy nie pojawia, zwalniamy, bo po co mamy się nadwyrężać za te same pieniądze. Zaczynamy się obijać, szwendać, bumelować. Nie chodzi o to, że kota faktycznie nie ma, tylko o fakt, że tak się dzieje, kiedy go nie czujemy.              Nie jesteśmy też złymi pracownikami, człowiek jest przecież z natury wyjątkowo karny. Szybko i prawie chętnie, dostosowujemy się do norm i zasad, tworzymy ustroje i dla wygody staramy się ich jako społeczeństwa przestrzegać. Jeśli natomiast ustrój szwankuje, bo nie widzimy na horyzoncie władzy, zaczyna się bałagan. Kto jak kto, ale architekt i wykonawca naszej natury, nie powinien mieć do nas o nią pretensji, miałby wówczas pretensje do samego siebie, a to z kolei świadczyłoby , wbrew obiegowej opinii, o jego niedoskonałości. Tym samym postawmy tezę, że poddawanie wiary w wątpliwość nie jest niczym niezwykłym dla ludzkiego stworzenia.
           W jakim świecie przyszło nam żyć. Mamy rok 2017. Artykuł się zestarzeje, ale wątpię, że ktoś napisze w komentarzu po latach, że nastąpiła swoista recesja i cyniczny opis naszych czasów stał się jedynie czkawką dziejów. Wszyscy chcą być milionerami i strasznie się w tym celu spalamy. Ja, ty, oni, wszyscy, chcemy zbudować tu na ziemi swoje imperium, mimo iż opowiadamy sobie przy piwie, jacy to jesteśmy uduchowieni. Marzymy o coraz to lepszych samochodach, zdając sobie sprawę, że niczego przecież do grobu nie zabierzemy. Z każdej witryny internetowej, z każdego ekranu, czy to komputerowego czy telewizyjnego, atakuje nas cyc i dupa. Nie ważne czy w filmie po północy, czy w reklamie proszku do prania. Dobrowolnie abdykujemy ze stanowiska zwierząt oświeconych, „tych z duszą” na rzecz niezobowiązującego seksu, majstrowania przy komórce macierzystej i PINIĘDZY. Panuje degrengolada. Co jakiś czas budzimy się pośród tego wszystkiego i padamy na kolana jęcząc, że nie chcemy być skażeni. Nurzamy się w tym ludzkim budyniu, ale chyba każdy, raz na jakiś czas myśli o duchowych wakacjach, jak robotnik budowlany fantazjujący o operze.
           Tak więc wszystko rozbija się o wiarę. Nie umiemy albo nie chcemy wierzyć, albo jedno i drugie. Odkładamy sprawę na potem. Ale czy dom na lichym fundamencie może dobrze funkcjonować? Czy możemy beztrosko nosić igiełki w ludzkim mrowisku, pośród bezkresnego lasu, korzystając na co dzień z zaawansowanych procesów myślowych, nie zastanawiając się, dlaczego to robimy? Co będzie później? Co było wcześniej? Skąd się wzięło mrowisko i las tak w ogóle? Czy nie wydaje się absurdalnym z perspektywy wszechczasu, że gnieździmy się na tej małej, ziemskiej łupinie, stresując się egzaminami, tym, że nie starczy nam na rachunki do końca miesiąca, budzimy się i zasypiamy nie pytając kurwa DLACZEGO? Przecież to paradne.
           Ci, którzy urodzili się na konkretnej szerokości geograficznej wierzą w lokalnie uznane bóstwo, bo tam akurat przewrotny wiatr przywiał ich w postaci nasionka i tylko dlatego. Możemy się tłuc między sobą następne tysiąc lat, prowadzić święte wojny i uważać się wzajemnie za nieoświeconych idiotów bo „moja racja jest mojsza niż Twojsza” i najlepiej to nawracajmy się ogniem i mieczem.
           Oczywiście niewielu spośród nas przyjdzie do głowy abstrakcyjna wydawało by się myśl, że każdy obrządek wynika z potrzeby wiary, a nie wiara z obrządku (co przecież bóstwa w żaden sposób nie wyklucza). Można by postawić kontrowersyjną tezę, że Budda to taki Jezus, który ma po prostu większy apetyt, albo Mahomet, to ten sam gość, tylko z wyglądu bardziej przypomina współczesnego imigranta, niż alfę i omegę. (Paradoks polega na tym, że Jezus też powinien tak wyglądać ponieważ pochodzi z tamtych stron, jednak rozpierducha dziejów poddała go liftingom i detalingom poprawności religijno-politycznej i dziś jest niebieskookim szatynem, z uczesanymi włosami i zadbaną brodą).
           Zdejmijmy na chwilę kaganiec który założyli nam rodzice, a przed nimi ich rodzice i tak dalej.. Jeśli założymy, że Stwórca jest ten sam tylko w wielu odsłonach, odpowiedź na pytanie „dlaczego każdy wygląda inaczej”, nasunie się sama. Bóg ma takie rysy w danym rejonie świata, jak Ci, którzy go czczą. To chyba normalne prawda? A to, że mamy zupełnie inne zbiory zasad i powinności wynika raczej z tego, że sami dzielimy włos na czworo. Na początku dębu jest gruby konar, na końcu jednak tysiące małych gałązek.
           Co w ogóle autor ma na myśli? Jaka jest konkluzja z całej tej paplaniny? Wmawia nam, że mamy wierzyć jak barany? A może prześmiewa nas wierzących i próbuje wytknąć nam, na swój zawoalowany sposób, że jesteśmy naiwni i durni?

Otóż nie.

           Niezależnie od przekonań autora Opinii Twórczej, chodzi raczej o wspólne pochylenie się nad sprawami niematerialnymi zgodnie z każdym prywatnym sumieniem, niż o próbę zasiania w cudzych głowach czegokolwiek. Zasiano bowiem już bardzo wiele. Nie powinno martwić nas w co wierzy sąsiad, a raczej to, jaką wiedzę na temat własnej wiary mamy my sami. Życie we wspólnym pędzie w psychotycznym śnie na jawie, bez uporządkowania spraw wewnętrznych, bez odpowiedzenia sobie na podstawowe pytania „kim jestem?”, „dlaczego tu jestem?” wydaje się niepoważne. Nie chodzi więc o to czy Bóg jest i jaki jest, przerażające jest to, że dożywamy dziś 70 lat przy dobrych wiatrach i tak mało się nad tym zastanawiamy.

O.T.